piątek, 31 października 2014

Rozdział XXXIII - Szczęście w nieszczęściu

Ambulans szybko zjawił się na miejscu wypadku. Zabrano Maslow’a do szpitala. Ratownik powiedział nam tylko, że żyje, a następnie wsiadł do pojazdu. Nie mieli czasu z nami rozmawiać. Terence zabrał z powrotem do domu jego walizkę. Nikt nie darzył inwestora szczerą sympatią, ale teraz było mi go szkoda. Nikomu przecież nie życzę takiego wypadku. Jednak skoro żyje to jest to prawdziwe szczęście w nieszczęściu. Powiedziałam Schmidt’owi, że z powodu kryzysowej sytuacji, będę musiała opuścić teren rezydencji. Nie miał nic przeciwko. Poprosiłam Layne’a żeby zawiózł mnie do szpitala. Nie może przecież teraz zostać sam. Z powodu zaistniałych wydarzeń zapomniałam z Chrisem na chwilę o tym co wcześniej mogło się między nami wydarzyć, bo trzeba było skoncentrować się teraz nad najważniejszym.

Wkrótce znajdowaliśmy się już na parkingu. Layne zaoferował, że pójdzie ze mną. Weszliśmy do środka. Zapytaliśmy się w recepcji o poszkodowanego z wypadku samochodowego i poinformowano nas, że w tej chwili jest na sali operacyjnej. Musieli to zrobić czy może jego stan się pogorszył? Czekaliśmy pod salą. To było dziwne… nikt nie przyjechał do niego? Przecież musieli na pewno poinformować jego rodziców. Czekaliśmy w niewiedzy i czekaliśmy… Minęła godzina i nadal nikt się nie zjawiał. Chciałam wcześniej wracać, ale widząc jak samotny jest ten człowiek, zrobiło mi się przykro. W sumie to co ja bym robiła gdybym wróciła? Tak to mogę nacieszyć się tym, że jestem w mieście. W szpitalu, ale miejskim.
Naszym oczom ujawnił się lekarz. Szybko do niego podeszłam.
- Panie Doktorze, co z nim będzie?
- A Państwo z rodziny?- spytał. Jak ja nie lubię tego pytania. Ale nie zamierzałam też kłamać.
- My jesteśmy detektywami i prowadzimy śledztwo, które jest związane z Panem Maslow.- odpowiedział za mnie Layne.- Czy wszystko z nim dobrze? Jakie miał obrażenia?
- Ma złamaną lewą rękę w dwóch miejscach. W trakcie dojazdu do szpitala doszło do zatrzymania akcji serca, ale udało się opanować sytuację. Miał wstrząs mózgu, ale w niewielkim stopniu.
- Ile czasu zostanie w szpitalu?- spytałam. Ciężko to wszystko wyglądało.
- Prędko stąd nie wyjdzie. Tydzień na pewno będzie musiał zostać na obserwacji. Szybko się nie obudzi, więc nie można go odwiedzić. Przepraszam, ale muszę iść do innych pacjentów.- wyminął nas.
- No to zajebiście.- podsumował mój partner.- Przecież nie możemy tu nie wiadomo ile czekać aż się obudzi.
- To co wcześniej powiedział nie ma teraz największego znaczenia.- przypomniał mi się moment jak przyznawał się do winy, ale nie wiem czy mogę brać to na poważnie. W sumie Maslow jest nieprzewidywalny. Niczego nie można się domyślać, to trzeba wiedzieć.
Chciałam już wracać do domu kiedy wpadłam na pewien pomysł. Ktoś musi się dowiedzieć co go spotkało. Wyjęłam komórkę.
- Do kogo dzwonisz?- spytał mnie Layne.
- Wyjmij komórkę to coś mi zanotujesz.- tak też zrobił.- Dzwonię do Hendersona.
- Po co? I skąd masz jego numer?
- Nie pytaj tylko pracuj.- połączyłam się z Loganem.
Logan: Halo?- spytał.
Larra: Z tej strony Larra. Potrzebuję pomocy.
Logan: Wow…- brzmiał na zaskoczonego.- A w czym mogę pomóc?
Larra: Wiem, że dzwoniłeś, yy dzwonił Pan…
Logan: Oh daj już sobie spokój!- przerwał.
Larra: Wiem, że dzwoniłeś do byłej narzeczonej Maslow’a. Daj mi jej numer. Powinna wiedzieć co się stało.- wytłumaczyłam po krótce.
Logan: Ok, masz coś do pisania?
Larra: Tak.- wtedy podyktował mi numer, a ja powtarzałam go na głos żeby Layne mógł go zapisać.- Dzięki. Do usłyszenia.- rozłączyłam się szybko.
- Mam zadzwonić do Sage?- spytał.- To dobry pomysł?
- A masz lepszy? Jego rodzice nie pojawiają się, a dobrze by było gdyby ktoś z jego bliskich…
- Lub już nie bliskich.- poprawił mnie.
- …dowiedział się o wypadku.- dokończyłam.- Dzwoń.
- Aleś ty uparta…- nacisnął zieloną słuchawkę i wcisnął głośnik.
H: Halo?- spytała Halston.
C: Dzień dobry. Mówi Christopher Layne. Pamięta mnie Pani?
H: Detektyw z tego śledztwa, tak?
C: Tak, to ja. Dzwonię, aby poinformować Panią, że Pan James jest…
H: Przepraszam, ale nie obchodzi mnie już nic związane z tym człowiekiem.- przerwała mu.- Jeśli Pana poprosił, aby skontaktować się ze mną to na marne się Pan trudzi.
C: Nie o to chodzi. On miał wypadek i leży w szpitalu.- powiedział szybko zanim postanowi się rozłączyć.
H: Jak to wypadek? Co się stało?-o dziwo nadal słuchała. Słyszałam zmartwienie w jej głosie.
C: Potrącił go samochód. Jego rodzice zostali poinformowani, ale dotąd się nie zjawili.
H: Rodzice Jamesa i on od lat ze sobą nie rozmawiają…- urwała.- W którym szpitalu leży? Tym na przedmieściu?
C: Tak.- odpowiedział krótko, a kobieta się rozłączyła.
- Chyba przyjedzie.- stwierdził.
- A my musimy wracać. Lekarz nas poinformuje jeśli się wybudzi.

Wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do rezydencji. Powiadomiliśmy domowników o stanie Maslow’a. Oczywiście każdy normalnie to zniósł, w dodatku bez zbędnych pytań. Logan tylko wypuścił powietrze z płuc, a następnie zaczął rozmyślać nad nie wiem czym, a Schmidt od razu poszedł na górę do swojego pokoju, w którym ostatnio ciągle się zamykał. Kisił się tam i chyba nie miał zamiaru tego zmieniać.
Pod wieczór dostałam telefon z recepcji. Maslow obudził się i można go już odwiedzić. Chris znowu zrobił za szofera i mnie tam zawiózł. Jak ja nie lubiłam unoszących się w tym szpitalu zapachów. Robiło mi się od nich niedobrze. Już miałam otworzyć drzwi od jego sali kiedy zauważyłam przez szybę, że siedzi tam już Halston. Kazałam Chrisowi się schować żeby nas nie zobaczyli. Przysłuchałam się im. Na razie nic nie było słychać, ponieważ Maslow dopiero otworzył oczy. Wyglądał na zdezorientowanego.
- James? I jak się czujesz?- spytała przysuwając taboret do jego łóżka.
- Hal? Co ty tu robisz? Jak się dowiedziałaś?
- Detektyw zadzwonił do mnie, bo z twoimi rodzicami to wiesz jak jest…
- Nawet bym ich nie chciał widzieć na oczy.- zapadła cisza, po której się uśmiechnął.- Tak się cieszę, że jesteś tutaj. Dla tego momentu warto było wpaść pod samochód.
- Co ty mówisz? To mogło się źle dla ciebie skończyć. Mogłeś umrzeć. Miałeś sporo szczęścia.- uniosła się.
- Od kiedy ciebie nie ma, szczęście mnie opuściło… Wszystko zaczęło się walić. Zdałem sobie sprawę, że popełniłem wielki błąd. Ale pewnie nie chcesz tego słuchać...- spojrzał jej prosto w oczy.
- Powiedz.- zgodziła się odgarniając blond włosy z twarzy.
- Wiesz, że wszystko robiłem dla ciebie, dla nas… Dopuściłem się przez to do rzeczy, których nie chciałem zrobić. Jestem w strasznej sytuacji. Ale potem to poszło za daleko. Za bardzo mnie to wciągnęło i omotało, że nie postrzegałem tego jak złą rzecz tylko potrzebną. Fakt, omotałem żonę swojego szefa, a potem przejąłem firmę i piąłem się wysoko. Chciałem żebyś dostała wszystko na co zasługujesz, ale mój sposób, przyznaję, nie był najlepszy. I odeszłaś, a wszystko co zrobiłem poszło na marne. Jeszcze bardziej odczułem, że źle zrobiłem. Dusiłem to w sobie i przez to przejadła mnie ta cała złość i stałem się na serio tym skurwysynem, którym być nie chciałem. A teraz nie mam już firmy, a przede wszystkim ciebie, dlatego mi tak cholernie żal… Rozumiesz mnie?
- Rozumiem.- kiwnęła głową.
- Chciałbym się zmienić. Chciałbym żeby wszystko było tak jak dawniej. Kocham cię i zrobiłbym dla ciebie wszystko. Daj mi tylko drugą szansę. Hal, kochasz mnie jeszcze?
- James…- złapała go za rękę. -Nigdy nie przestałam cię kochać, ale to co zrobiłeś zabolało. Jednak wybaczę ci i dam drugą szansę tylko nigdy więcej tego nie rób.
- Obiecuję.- uśmiechnął się. Sage pochyliła się i go pocałowała. Maslow syknął z bólu, ponieważ zetknęli się czołem, a miał opatrunek na głowie. Pomuskała go po policzku.
- Muszę iść do pracy. Przyjadę do ciebie wieczorem, dobrze?- spytała, a on kiwnął głową. Schowaliśmy się za ścianą, a Halston wyszła z sali. Przeczekaliśmy chwilę, a następnie weszliśmy do środka uprzednie pukając.
- Co za niespodzianka.- powiedział Maslow.- Mam więcej gości.
- Witam. Jak się Pan czuje?- spytałam zaskoczona. Mimo, że przeżył wypadek, uśmiechał się wydawał sympatyczny. Może faktycznie to musiało się stać po coś. Wylądował w szpitalu żeby mógł pogodzić się z narzeczoną i zrozumieć kilka rzeczy. Może właśnie teraz uda mi się porozmawiać z prawdziwym Maslow’em. Chris też wydał się zaskoczony, że w żaden sposób nie odpyskował czymś w stylu Tylko Państwa mogłem się tu spodziewać… żeby mnie zamęczyć.
- Boli mnie głowa, boli mnie ręka, ale z sercem w porządku.- odpowiedział.- Państwo prywatnie czy służbowo do mnie przyszli?
- I tak i tak.- odrzekłam.
- Nie chcę tu leżeć. Mogą mnie Państwo stąd jakoś wyciągnąć?-spytał błagalnie.
- To na razie niemożliwe.- wtrącił Layne.
- Już wolę siedzieć w rezydencji.- westchnął. Przyjrzał mi się uważnie.- Czemu mi się Pani tak dziwnie przygląda?
- Zaskoczyła mnie po prostu Pana nagła zmiana nastroju.- odpowiedziałam szczerze, a on tylko uśmiechnął się na moment.- Jednak mam do Pana jedno pytanie…
- Jakie?
- Pamięta Pan co mi powiedział przed wypadkiem?
- Pamiętam…- odpowiedział niepewnie. Chyba już podejrzewał o co teraz zapytam.
- No to proszę się tego wytłumaczyć. Co miał Pan wspólnego ze śmiercią Pani Schmidt?
- Prawda jest taka, że…






* Haaaa znów jestem zła huehue. Znów urwałam w najlepszym momencie. Co ważnego chciał przekazać James dowiecie się  za tydzień. Jeny... jeszcze cztery rozdziały i koniec. Miesiąc i koniec. Przygotowuję Was na to. Trzymajcie się i do piątku :*

piątek, 24 października 2014

Rozdział XXXII – Dobra passa się skończyła

Czekaliśmy aż Henderson przeczyta list zaadresowany do niego. W sumie nie wyglądał jak kawałek zwykłej kartki formatu A4 tylko bardziej jak dokument biurowy. Tylko nie wiem co znaczył ten uśmiech na jego twarzy, który kontrastował z tymi słowami, które ciągle obijały mi się o uszy i nie przestawały. Dobra passa się skończyła. Przecież gdyby miałoby być gorzej, nie uśmiechałby się tak.
- Ale co to dokładnie znaczy?- spytałem w końcu. Ten podniósł wzrok znad kartki i złożył ją wpół.- Wszystkie pieniądze są Pana?
- Hahaha.- zaczął się śmiać.- Dla mnie może być tylko to za to, że mi się udało.- wziął jeden plik pieniędzy i schował do kieszeni.- Jedna trzecia jest na inwestycje w firmę.
- Nie pracuje w niej już Pan.- przypomniała Larra. Henderson zamknął walizkę i schował ją na naszych oczach do szafy, a wyjął tylko ten tajemniczy list z wielkim podpisem Logan.
- Mogą Państwo iść gdzieś ze mną do ksera? Jest w sypialni rodziców Kendalla.
- No… dobrze.- odpowiedziałem niepewnie.

Widok tego pokoju znów przyniosło ze sobą zbędne wspomnienia. To było pierwsze pomieszczenie w tym domu, w którym dokładnie się rozejrzeliśmy. Było dziwne spacerowanie po nim wiedząc, że mieszkańcy tej sypialni nie żyli. Były agent nieruchomości skorzystał z ksera. Tylko nie wiem dlaczego przy każdym kroku prosił nas o towarzystwo. Następnie wrócił do sypialni na chwilę, aby odnieść oryginał. Zeszliśmy na dół do biblioteki. Larra też nie wiedziała co my w ogóle robimy, ale mnie to trochę podsycało.
Weszliśmy do biblioteki. Maslow siedział na fotelu przy laptopie. Kiedy nas zobaczył, wyraz zaintrygowania pojawił się na jego twarzy. Zamknął sprzęt i podniósł tyłek.
- Co jest, debilu?- spytał Hendersona.
- Czytaj mendo.- wręczył mu papier do ręki. Jego wyraz twarzy wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy kiedy czytał to brunet. Zmarszczył brwi. Nie miał pięknego, szerokiego uśmiechu na twarzy. Kiedy skończył, rozchylił wargi z wrażenia i spojrzał na Hendersona jak na kosmitę.
- Co to kurwa ma być? Co ty kurwa mi tu podajesz, kurwa?
- Chyba kurwa umiesz czytać, kurwa.
- Ty sobie chyba żartujesz jak myślisz, że sobie coś napiszesz i mi to podasz. Co to za farmazony!
- To jest absolutna prawda.- kiwnął głową.
- Skąd to w takim razie masz?!
- Od Pana Schmidt’a.- odpowiedział.
- Ale do jasnej cholery! On nie żyje! Dlaczego ja o tym nie wiem? To po co trzymałeś to przez tyle czasu?- powachlował mu tym przed nosem.
- Sam to odkryłem dziś. Nie pytaj o szczegóły. Czarno na białym masz wszystko napisane.
- Nie! Nie zgadzam się, rozumiesz?- zaczął rwać dokument na jego oczach zgrzytając zębami. Kawałki zaczęły lądować na podłodze.- Tego już nie ma. Długo się nie nacieszyłeś.
- Przewidziałem to, dlatego zniszczyłeś kopię. Aż tak głupi nie jestem. Musisz się dostosować do warunków drugiego testamentu. Ja jestem teraz szefem firmy, a nie ty! Role się odmieniły.- dobra, powiedzmy, że ogarniam co tu się dzieje.
- Wolę wyrywać buraki cukrowe na polu niż pracować pod twoje dyktando!- wrzasnął.
- Na własne życzenie masz co chcesz. Zwalniam cię!
- Pierdol się!- powiedział wychodząc z hukiem z biblioteki.
- Z wielką przyjemnością!- zaśmiał się, a następnie zaczął zbierać śmieci. Wrzucił je do kosza.
- Jak to drugi testament?- odezwała się Larra.
- Sam nie mogę w to uwierzyć.
- Więc to chyba miał na myśli Thomas Ravell pytając się ile mamy testamentów.- przypomniałem sobie.- Ale jakie dokładnie były warunki?
- Warunki tylko związane z firmą. Fakt. Pan Schmidt wcześniej awansował tego ciecia na stanowisko zastępcy, bo go żona namówiła. Ale co było między tym cieciem a żoną mojego szefa to wiadomo. Zgodził się, ale zawsze wolał żebym to ja nim został, więc chwała mu za pomysłowość. Jest też ale. Firma jest moja gdy oficjalny właściciel da mi zgodę, a była nią Pani Schmidt. Jeśli nie da zgody, zostaję tylko prezesem, ale nie właścicielem. To jest tak skomplikowane, ale tak to się potoczyło. Dlatego też jedna trzecia jest moja i idzie w kupno akcji, które chciał Pan Schmidt. A reszta na pół między ich dzieci. Tylko, że Amanda nie żyje… Dam Terencowi pięć tysięcy a resztę przeznaczę na zażegnanie problemów tego domu. I tak wszystko wróci do normy. Odpłacę swój dług.
- A ile wychodzi na głowę?- spytałem.
- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Ale co za szczęście! Dostałem firmę. Dla mnie to jest najważniejsze. Zemsta na Jamesie jest bezcenna.- zabłysły mu oczy. Jak już mówiłem, jego dobra passa się skończyła. Teraz to ja mam pieniądze, firmę i plany. Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie.
- Co tu się dzieje?- dołączył do nas Schmidt.
- Zostałem szefem firmy twojego ojca, a dla ciebie mam pięćdziesiąt patyków i szansę na powrócenie rezydencji do dawnej kondycji.
- C-co? Co ty bredzisz?- niedowierzał raczej w to co mu powiedział przyjaciel. Poprosił go więc do jego pokoju. A ja z Larrą zostaliśmy sami.
- Dużo się ostatnio dzieje, co?- spojrzała na mnie.
- No. A co mieliśmy zrobić zanim znaleźliśmy szyfr, bo zapomniałem.
- Chyba wziąć Dorę na spytki. Ale później się tym zajmiemy.
- Dobrze, że przynajmniej jeden problem się rozwiązał. Tylko co teraz zrobi Maslow?
- Dobre pytanie. Myślisz, że będzie szukał zemsty?
- Wiem tylko, że jest nieprzewidywalny.

Zrobiliśmy sobie przerwę od pracy. Był już październik, a jak na Seattle to było nawet ciepło jak na ten miesiąc. Terence przyniósł nam herbatę. Wyglądał na zadowolonego. Najwidoczniej Henderson już zdążył mu dać pożyczkę. Myliłem się trochę co do Hendersona. Z początku był w moich oczach zwykłym podrywaczem Larry, zwierzęcym mordercą, ale pomimo pozorom to dobry człowiek. On też sam się zmienił, my wszyscy się tu zmieniliśmy. Niektórzy na lepsze, niektórzy na gorsze. Z rozmyślania wyrwało mnie pytanie.
- To powiesz mi w końcu o co chodzi?
- A o co pytasz?- uniosłem brwi.
- O to co wydarzyło się w lesie. Nie chciałeś wtedy rozmawiać, więc wyparłeś się pracą, ale wiem, że coś cię gnębi.
- Nic mnie nie gnębi.- burknąłem.
- A jednak… Wiesz co? Przyjaciele powinni rozmawiać ze sobą o wszystkim.
- Nie wydaje mi się.- za nic nie chciałem z nią o tym gadać i już myślałem, że zapomniała. Ale to kobieta. Kobiety pamiętają długo.
- No chyba, że…- przyjrzała mi się uważnie.- Ty nie chcesz być moim przyjacielem.- zatkało mnie. I co ja mam jej teraz powiedzieć. Fakt. Nie chcę być jej przyjacielem, ale bym sprawił jej przykrość. Z drugiej strony nie musiałbym już udawać, że nie jest mi to na rękę. Co zrobisz, Chris? Nic nie zrobisz.
- Larra…- zacząłem, aby nie ciągnąć tej zjadającej mnie ciszy.- Jakiej przyjaźni spodziewasz się od faceta, który skamle do ciebie od dwóch lat, abyś się przynajmniej umówiła się z nim na kawę i to nie w sprawach służbowych?
- Trzeba było od razu powiedzieć, że ci to nie odpowiada.- nawet nie chciałem patrzeć na jej wyraz twarzy. Ale i tak czułem na sobie jej oddech. Siedziała obok mnie.
- Nie umiałem, a teraz też jest mi z tym ciężko. Przepraszam. Nie chciałem cię zranić.
- Nic się nie stało. Przeczuwałam, że długo tak nie pociągniemy. To chyba nie dla nas.- odważyłem się na nią spojrzeć. Kiedy tak patrzyliśmy na siebie przez dłuższy czas, zaczęliśmy się śmiać z siebie. Nie wiem dlaczego, ale po prostu się śmialiśmy i to było takie fajne. W jednej chwili uszło z nas napięcie.- Naprawdę chciałeś żebym ot tak po prostu zaprosiła cię na kawę?
- No tak. Ja nie raz się naprzykrzałem, a jakbyś ty to zaproponowała, wiedziałbym, że mam u ciebie szansę, ale do tego nigdy nie doszło. A to spotkanie przy kawie kiedy spotkaliśmy się, bo Borrowman kazał nam omówić szczegóły się nie liczy, bo byłaś zmuszona do tego.
- I niezbyt zachwycona.- dodała wzdychając.- Ale dawanie pustej nadziei też nie było dobrym rozwiązaniem.
- Kto powiedział, że musi być pusta?- spytałem, a ona zamilkła. Zauważyłem jak delikatnie zadrżały jej piękne usta. Czułem, że to jest dobry moment żeby to zrobić. Wątpię żeby była jeszcze taka okazja. Przybliżyłem twarz do jej twarzy. Nawet się nie odsunęła. Jeszcze intensywniej poczułem zapach jej zniewalających perfum. Byłem już tak blisko. Jej usta były dosłownie kilka milimetrów dalej… Nagle usłyszałem otwierające się drzwi od gabinetu. Odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni.
- Ups!- Pena szybko zamknął za sobą drzwi. Teraz to mam ochotę udusić go za to co zrobił. Aż mu ten uśmiech zniknie z twarzy. Zepsuł ten cudowny moment, do którego było tak blisko.
- Muszę napić się wody.- podniosła się i wyszła. Wiedziałem, że kłamie. Miała herbatę dopitą do połowy.

*Larra*

Wyszłam stamtąd. Nie zniosłam tego napięcia. Co to w ogóle miało być? Jak do tego w ogóle mogłam dopuścić? Przecież ja nie powinnam. Na korytarzu znalazłam Penę. Wyglądał jakby chciał mi się z czegoś wytłumaczyć, ale wyminęłam go bez słowa. Nie miałam zamiaru słuchać co chce mi powiedzieć, bo domyśliłam się, że chciał przeprosić za nagłe przerwanie sprawy. A może powinnam być mu za to wdzięczna. No bo gdyby nie on, to pozwoliłabym się pocałować przez Chrisa. Dlaczego w ogóle chciałam mu na to pozwolić? Nie miałam mu dawać pustych nadziei. To, że inni uważają mnie za osobę, która nie ma serca, nie oznacza, że ja mam łamać cudze.
Wyszłam na zewnątrz. Musiałam się przejść. Zauważyłam jednak coś ciekawego. Maslow idzie do bramy z walizką w ręce. No chyba on sobie żartuje w tym momencie! Szybko podbiegłam do niego i zatrzymałam.
- Proszę zejść mi z drogi.- ostrzegł.
- Nie może Pan opuścić terenu rezydencji! Nawet nikt Panu nie otworzy!
- Chodzi o to?- w ręce trzymał klucz od bramy. Musiał go pewnie zakosić lokajowi. Wsadził klucz do zamka.
- Ostrzegam Pana! To się źle skończy jak Pan stąd wyjdzie.
- Pani Lawson, nie obchodzi mnie to. Ja już dłużej nie mogę tu zostać. Nie będę się w ogóle Pani tłumaczyć, bo to nie ma już sensu.
- Zadzwonię po policję i powiem, że Pan zabił Panią Schmidt. Tak zrzuca Pan na siebie oskarżenia.
- No to w takim razie przyznaję się. Zabiłem ją!- następnie otworzył bramę i wyszedł przez nią. Patrzyłam jak kieruje się w stronę ulicy. Szedł dalej patrząc na mnie przez ramię.- A niech sobie Pani wzywa tę policję! Mam to w dupie.

Odwrócił się stojąc już na ulicy. Nagle zza rogu wyjechało srebrne auto, które jechało wprost na niego. Nie zdążył wyhamować, więc zjechał na bok, ale i tak potrącił Maslow’a. Mężczyzna padł na ziemię nieprzytomny, kierowca spanikował i odjechał dalej. To stało się tak szybko. Wzięło się znikąd. Podbiegłam do niego. Leżał cały zakrwawiony. Ścisnęło mi gardło patrząc na ten widok. Wróciłam do domu tak szybko jak tylko mogłam, aby wezwać pomoc.






* No i jak się podobało? Ta rozmowa Jamesa u Logana...ach :) I to co między Chrisem i Larrą mogło dojść...ach :) I ten wypadek...ach. Trzy razy ach :)  Dziś nie traileruję. Wróciłam dopiero co z małej imprezki. Trzymajcie się i do piątku :*

piątek, 17 października 2014

Rozdział XXXI - Już nie niemowa

Posiadaczką tego cudownego głosu była sama Dora Martinez. Na chwilę mnie zatkało. W końcu widuję ją codziennie przez trzy tygodnie, a dopiero teraz się do mnie odezwała. To mogłoby wytłumaczyć jej radosne zachowanie dzisiaj. Zapalenie już przeszło. Larra schowała telefon do kieszeni, a ja już nawet zapomniałem o co ona pytała.
- Słyszę, że Pani głos wrócił na dobre.- uśmiechnąłem się.
- Tak. Wieczorem już mogłam mówić, ale z mocną chrypą. A dziś rano się obudziłam szczęśliwa, bo już zaczynałam zapominać jak sama brzmię.- odwzajemniła uśmiech.
- To dobrze.- wcięła Larra.- Skoro może Pani już mówić to w najbliższym czasie poproszę Panią na rozmowę.
- Nie wiem czy mam jakieś informacje do przekazania, ale zrobię to z największą przyjemnością.- poszła dalej.
- Ona wcześniej się mnie o coś zapytała, pamiętasz?- spytałem Larrę.
- A wiesz, że nie? A co powiedziałeś Maslow’owi. Widziałam jego minę.
- Jak to co? Prawdę.
- Dobra. To wracajmy do roboty, przyjacielu.- poklepała mnie po ramieniu, a mój uśmiech zesztywniał. Nie odnajdowałem się w roli dobrego przyjaciela. Nie czułem się nim i nie chciałem nim być. Moja sytuacja jest podpisana słowami Game over. Nie ma najmniejszego sensu teraz znów się do niej przystawiać. Zdałem sobie sprawę, że to nic nie da. Chyba stałem się przykładem jakiegoś bohatera romantycznego…

*Larra*

Layne chciał pójść jeszcze raz do Hendersona sprawdzić czy może zdziałał coś jakimś cudem z tą walizką. Jeszcze tak nie dawno miał na niego uczulenie, a teraz nie wie ile czasu z nim spędza. Może się do niego przekonał? Jednak wszystkie kontakty z domownikami trzeba trzymać na pewien dystans. Nie można przekroczyć pewnej granicy, którą ja i tak już przekroczyłam z Loganem. Trzeba wiedzieć kiedy powiedzieć stop, bo nigdy nie wiemy czy nie rozmawiamy z poszukiwanym przez nas sprawcą X. Właśnie… to już trzeci tydzień. Trzeba sprężyć tyłek, bo jeśli sprawa ciągnie się dłużej niż miesiąc to trudniej ją rozwiązać. A przecież mogę udowodnić szefowi, że nadaję się do tej pracy. Ale ta cała sprawa to nie jest byle zakład o stanowisko. To stało się dla mnie czymś ważniejszym. To moja pierwsza tak poważna sprawa. Nie mogę zawieźć.
Wyjrzałam przez okno. Sullivan skończył właśnie pracę. Nie wyglądał dobrze. Złapał się za klatkę piersiową. Wszedł do swojego pokoju od drzwi gospodarczych. Byłam w jego sypialni raz i to tak przelotnie gdy oglądaliśmy cały dom. Postanowiłam się do niego wybrać. Zapukałam do jego drzwi. otworzył mi bez słowa, a następnie usiadł na łóżku. A pod nim zauważyłam koszulkę. Nie wyglądała na męską. Zauważył chyba, że się tam patrzę, wiec schylił się by też to zobaczyć.
- To bluzka Amandy. Przepraszam, ale nie mam zbytnio czasu żeby tu sprzątać.- podniósł czerwoną odzież i włożył ją do szafki.
- Nic nie szkodzi.- przymrużyłam na to oko.
- Po co Pani do mnie przyszła?- zapytał nieobecnym wzrokiem.
- Zmartwiłam się, bo widziałam przez okno, że nie najlepiej Pan wygląda. Zbladł Pan. I widzę, że ma Pan problemy z oddychaniem.
- Spokojnie. Jeszcze umiem o siebie zadbać.- zaczynał oddychać coraz ciężej, więc sięgnął do kieszeni.- Cholera! Znów dziurawa… Hy… Zgubiłem go.- powiedział zachrypniętym głosem.
- Zgubił Pan inhalator?- przestraszyłam się. Kiwnął głową.- Musi być gdzieś w ogrodzie! Znajdę go najszybciej jak się da!- wybiegłam na korytarz. Po drodze znalazłam Chrisa i poprosiłam go bez wyjaśnień, aby spojrzał na Kaydena, a sama pobiegłam do ogrodu.

Rozglądałam się wszędzie po zielonej trawie szukając małego białego przyrządu. Pena siedział na ławce, wiec poprosiłam go o pomoc. Rozdzieliliśmy się biegając w te i we wte. Każda sekunda się liczyła. Ogrodnik nie miał jeszcze ataku kiedy tam byłam, ale to kwestia czasu zanim go dostanie. Pena przybiegł do mnie z inhalatorem i podał mi go do ręki. Pobiegłam z nim szybko do pokoju Sullivana.
- No szybko!- pogonił mnie Chris. Kayden nabierał powietrza jak ryba na lądzie. Wziął ode mnie inhalator i szybko zaaplikował go sobie do ust.
- Już lepiej?- spytałam. Kiwnął głową. Terence przyniósł szklankę z wodą.- Nie ma Pan zapasowego?
- Ten jest ostatni.
- Trzeba będzie iść i kupić nowy.- westchnął Terence.
- Dwa ataki w przeciągu tak krótkiego czasu?- wtrącił Layne.- Czy to aby bezpieczne?
- On ma rację.- potwierdziłam.- Musi Pan zwolnić z pracą albo zrobić sobie wolne przez jakiś czas. To niebezpieczne dla zdrowia. W ogóle ta praca nie jest dla Pana odpowiednia.
- Wiem, ale ta praca mnie cieszy. Mam z niej rezygnować z powodu swojej choroby?
- Ale czy Pan wie, że nie musi w ogóle pracować skoro no… został Pan zwolniony.
- No i co z tego? Zwariowałbym gdybym nie znalazł sobie tutaj zajęcia. Świrował jak Maslow. To co mam robić?
- Ograniczyć przynajmniej godziny w takim razie. No cokolwiek. Bo się pan wykończy. Najlepiej będzie jak zabierzemy Pana do szpitala.- powiedziałam.
- Nie. Nie ma takiej potrzeby.- zdenerwował się tym co powiedziałam.- Nie potrzebuję lekarza. Sam sobie poradzę.
- Ale dla Pana dobra…
- Powiedziałem nie!- podniósł głos.- Nigdzie się nie wybieram. Niech wszyscy zostawią mnie w spokoju. Proszę wyjść.- wskazał palcem na drzwi. Zdziwieni opuściliśmy jego mały pokój. Brown wrócił na wartę pilnowania gabinetu co mi przypomniało jak bardzo zdenerwował mnie Schmidt.
- Co za dziwny dzień. I dlaczego Kayden się upiera przed tym szpitalem?
- Może nie lubi. Może ma jakiś uraz do lekarzy. Albo nie ma ubezpieczenia.- odpowiedział.
- Ubezpieczenia? Może zapytajmy Schmidt’a o co chodzi.- blondyn akurat schodził ze schodów. W tej czarnej koszuli nie było mu do twarzy, ale żałoba to żałoba.
- Nie, nie dam klucza do gabinetu.- powiedział na wstępie gdy wyczuł, że coś od niego chcemy.
- Nie o to chodzi.- pokręciłam głową ciesząc się w środku, że nie ma racji, choć mógłby j mieć. Denerwuje mnie jego brak współpracy.- Możemy na chwilę porozmawiać o Panu Sullivanie?
- A jest z nim jakiś problem?
- Miał kolejny atak duszności. Zaproponowaliśmy mu wizytę u lekarza, ale on się zaparł. Może Pan wie o co chodzi?
- Z tego co wiem to Kayden nigdy nie pozwolił zabrać się do lekarza.- założył ręce.- Nie było mnie wtedy gdy tu pracował, ale słyszałem takie plotki…
- Wiesz może czy ma ubezpieczenie?- spytał Layne.
- W sumie to nie. Wgląd do wszystkich dokumentów pracowników tego domu miał wyłącznie mój ojciec. Nie znam tak dobrze Kaydena. Przecież nie było mnie w domu pięć lat, a on pracuje tu od trzech i nie mieliśmy zbytnio dużo czasu żeby się poznać. Jeśli chcecie pogadać o tym z kimś to nie ze mną. Poproście pracowników z dłuższym stażem. Terence’a albo Dorę. Ja muszę iść.- wyminął nas.
- Terence odpada.- powiedziałam na wejściu do Chrisa.
- Akurat dobrze się składa, że Martinez może już nam pomóc.

*Christopher*

Ta kobieta zawsze była w ruchu. Nic dziwnego. Martinez miała na swojej głowie całą rezydencję. Pomagała jej z sprzątaniu jeszcze Rose. Drobna dziewczyna o mysim kolorze włosów. Szukaliśmy ją zaczynając od jadalni. Znaleźliśmy ją jednak w salonie. Ścierała kurze kolorową jak paw zmiotką. Kiedy nas zobaczyła, oderwała się od swojej czynności.
- Czyli jednak chcą Państwo mojej pomocy.- uśmiechnęła się.
- Więc to Pani powiedziała.- przypomniałem sobie. Oferowała nam pomoc.- A ja zapomniałem.
- Nie szkodzi. Słyszałam jak Pan mówił, że coś zgubił, więc chciałam jakoś pomóc, bo często znajduję jakieś rzeczy.
- Teraz to nie wiem czy Pani może jakoś pomóc, bo zgubiłem karteczkę…
- Z takim długim numerem pisanym czarnym tuszem?- wtrąciła, a ja oniemiałem tak samo jak Larra. Spojrzeliśmy na siebie uśmiechnięci.
- Tak! Właśnie ta! Ma ją Pani? Gdzie ją znalazła?
- Zawsze przeglądam kieszenie przed włożeniem ubrań do prania. Znalazłam w spodniach taki mały świstek cztery dni temu. Gdybym wiedziała, ze to jakieś ważne to bym oddała, ale nie wiedziałam kogo to są spodnie, a potem jakoś zapomniałam i tak to leży i leży… Dobrze, że nie wyrzuciłam.
- Może mi Pani ją dać?- spytałem prosząc.
- Naturalnie. Proszę poczekać. Zaraz przyniosę.- wyszła. A jednak ta kobieta mogła nam jakoś pomóc. podskoczyłem ze szczęścia. Martinez po chwili wręczyła mi numer. Podziękowałem jej, a następnie poszliśmy biegiem do Hendersona.
- Mamy numer.- powiedziałem do niego na wejściu.
- Udało się znaleźć?- spytał zabierając kartkę z mojej dłoni. Spojrzał na numer i wprowadził cztery ostatnie cyfry, 6449.
- Pasuje?- niecierpliwiła się Larra. Tak samo jak ja zresztą.
- Zaraz się przekonamy.- odpowiedział ze wzrokiem zastygniętym w zamku. Kiedy wprowadził kod, usłyszeliśmy dźwięk zamka, który puścił blokadę.- Jest!- otworzył walizkę na naszych oczach. Opadła mi szczęka, a Larci oczy zalśniły jak dwa diamenty. Była po brzegi wypełniona pieniędzmi, a na nich znalazła się koperta zaadresowana do Logana. Otworzył ją. Wyjął jakiś dokument, który zaczął pilnie czytać. Oczy latały po jego papierze goniąc każdą literkę jakby miały mu gdzieś uciec. Co lepsze, na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech. W końcu skończył czytać i złożył papier.
- I co tam było napisane?- spytałem.
- Dobra passa się skończyła…






* Hmm pewnie mnie kochacie za te zakończenia huehue :D A to jednak pomyliłam się. W następnym się zadzieje. Choć nie sądzę, że tu nic się nie działo. Czemu Sullivan omija lekarzy? I co było napisane w tych papierach? Piszcie komcie proszę. Do piątku :*

PS Coraz mniej do końca...

piątek, 10 października 2014

Rozdział XXX – Dwie wiadomości

Mieliśmy prawie stuprocentową pewność, że kod do walizki zawiera się w numerze seryjnym testamentu. Musiałem tylko jeszcze wrócić się do pokoju i przynieść tę kartkę. Otworzyłem szafkę, ale tam jej nie było. Dziwne… Wydawało mi się, że gdzieś ją mam. Ale skoro nie w szufladzie to gdzie? Zacząłem szukać, ale nigdzie nie mogłem jej znaleźć co doprowadzało mnie do szału. Nie mogłem tego zgubić. Nie ma nawet takiej opcji. Usiadłem na chwilę żeby na spokojnie zastanowić się co ja z tym robiłem ostatnio. Może przypadkiem wyrzuciłem z innymi śmieciami? A może wcale nie wyciągnąłem tego ze spodni? Ale przecież te spodnie poszły do prania… No to z pewnością byłoby po tym kodzie. Wróciłem do sypialni Hendersona gdzie na mnie czekali.
- I co? Masz? Przyniosłeś?- spytała.
- Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą. Którą wolicie pierwszą?
- Złą.- odpowiedział Henderson.
- Zła jest taka, że chyba zgubiłem tę kartkę…
- Jak to zgubiłeś?- zmarszczyła brwi.- A dobra wiadomość?
- Dobra jest taka, że ten numer można jeszcze zdobyć.- pokazałem niezręczny uśmiech. Niestety oni nie byli tacy skorzy do uśmiechu. Zawiodłem. Chciałem jak najszybciej to naprawić.- Trzeba dostać się do gabinetu i znów zdobyć ten numer.
- Przepraszam.- do sypialni wszedł Schmidt.- Co to ma znaczyć?
- Podsłuchiwałeś?- spytałem go. Henderson szybko schował walizkę pod łóżko.
- Nie podsłuchiwałem. Chciałem porozmawiać z Loganem. Akurat chciałem zapukać do drzwi kiedy usłyszałem to o czym mówisz. Wdarliście się do gabinetu bez mojej zgody?
- Nie dawał nam Pan innego wyboru.- założyła ręce Larra nie czując żadnych wyrzutów sumienia.
- Tak? W takim razie oznajmiam, że od teraz klucz będę nosił stale przy sobie, a na gabinet będzie miał oko Terence. Nie pozwolę żeby ktoś nie stosował się do tego co powiedziałem. Nie uszanowaliście mojej woli. Chciałem, aby wszystko było nietknięte przez tych, co do rodziny nie należą.
- Ale potrzebujemy raz wejść tylko.- wtrąciłem.
- Nie ma nawet mowy, Layne. Nawet nie próbuj mnie przekonywać.- pokręcił głową. Mocno trzymał się tego co zadeklarował.
- To w takim razie ty nam przynieś teczkę z testamentem.
- Nie, a jeśli tak bardzo wam na tym zależy to sobie porozmawiajcie z Thomasem Ravell’em.
- A po co chciałeś do mnie przyjść w takim razie?- odezwał się Logan.
- Możemy porozmawiać na osobności?- spytał nas Kendall.

Opuściłem z Larrą jego pokój. Oczywiście Larra musiała zostać podsłuchać, a mnie w sumie też ciekawiło o czym oni tam będą mówić.
- Więc po co przyszedłeś? Myślałem, że jesteś na mnie zły i nie chcesz mieć ze mną już nic do czynienia.- powiedział Henderson.
- Miałem nie jeden dzień, aby pomyśleć nad tym co wiem i co mi powiedziałeś. To prawda? Maslow cię szantażował?
- Prawda. Przecież po nim wszystkiego się można spodziewać. Nawet sam nie wiesz jakich rzeczy…
- Jakich?- spytał. Już myślałem, że mu może powie o jego matce i garniaku, więc wstrzymałem oddech.
- Nie ważne. Ja naprawdę z początku nie wiedziałem. Ale jedna podjęta decyzja, że w to wchodzę pociągnęła za sobą lawinę sytuacji, do których nie chciałem, aby doszło. Nie mogłem się wycofać. Tu już nie chodzi o to, że chciał mnie zwolnić, ale o to, że mi groził. Bałem się. Wiem, że jestem tchórzem. Ale już wiesz. Zwolniłem się. Rozumiesz?
- Rozumiem.- odpowiedział.
- Musisz wiedzieć, że po tym jak moi rodzice zginęli sześć lat temu, ta rodzina stała się też moją rodziną. Ty już nie byłeś tylko moim przyjacielem. Jesteś teraz dla mnie jak brat. Dlatego nie możesz mówić, że nie masz nikogo. Wiedz, że możesz mi ufać bezgranicznie i nie mów, że nie masz nikogo. Bo masz mnie.
- Wiem o tym. Dlatego chciałem cię przeprosić. Przyjaciele zawsze powinni trzymać się razem, co nie?
- Tak się cieszę, że w końcu między nami jest ok.- usłyszeliśmy drobne uśmieszki.- W dodatku obiecuję ci, że postaram się naprawić moje błędy. Nie wiem jeszcze jak, ale zrobię to. Wszystko będzie dobrze.
- Nie musisz. Ważne, że jesteś. Postanowiłem, że odbiorę sobie życia jak jakiś tchórz. Muszę być silny, a przede wszystkim muszę znaleźć tego mordercę. Nie spocznę póki nie dowiem się kim jest ten potwór. A jak już znajdę sprawcę, to trzymaj mnie, bo nie ręczę za siebie. Albo nie… Puść mnie. Zabije go. Zabije i będę czerpał z tego chorą satysfakcję.
- Kendall, chodź lepiej się przejść, co?- schowaliśmy się szybko, ponieważ wyglądało na to, ze za chwilę opuszczą sypialnię. Tak też się stało.
- Dzień dobry.- ze swojego pokoju wyszedł Pena cały rozpromieniony. Pierwszy raz od kiedy zginęła Pani Amanda, był taki szczęśliwy. W sumie to nigdy tutaj nie widziałem go w takim nastroju.- Niech Państwo tak nie stoją. Wkrótce pora na śniadanie.- poszedł dalej.
- Dziwak…- burknęła Larra.
- Człowiek się cieszy, a ty go od dziwaka wyzywasz. Zazdrościsz mu szczęścia.
- A co? A tobie już humorek się poprawił? Powiedz lepiej jak zdobyć numer seryjny geniuszu.
- Tak jak powiedział Kendall, pogadamy z Thomasem Ravell’em. On był notariuszem Pana Schmidt’a.
- Po śniadaniu zadzwoń do niego i poproś, aby tu przyjechał. Schmidt się pewnie zgodzi, aby wszedł.
- No dobrze.- kiwnąłem z aprobatą.

Atmosfera przy stole była wyjątkowo pogodna. Pena cieszył się od kiedy nam się na oczy pokazał.  Sullivan wszedł w nim w temat o pracach ogrodowych. Henderson i Kendall rozmawiali znów ze sobą jak starzy dobrzy przyjaciele śmiejąc się oraz żartując. Miło robiło się na sercu, bo pierwszy raz widziałem żeby się uśmiechał. Być może to stan przejściowy. Delikatny i wątły… ale jednak radosny. Nawet Martinez podawała do stołu z takim nastawieniem jakby rozstawianie szklanek to rzecz, dla której się urodziła. Jedynym niezadowolonym mieszkańcem był garniak. Tym razem Maslow nie miał na sobie o dziwo krawata. Był dziś dość gorący dzień. Zdjął marynarkę i powiesił na krześle. Spojrzał na Schmidt’a z niezadowoleniem. Nie wiem o co mu chodziło. Oparł się na łokciu i popijał espresso.
- Co wszyscy są tacy szczęśliwi?- spytał w końcu.- Czyżby Schmidt i Henderson podali sobie łapki na zgodę?
- Wstałeś dziś lewą nogą?- spytał brunet.
- Ty dobrze wiesz o co chodzi. Mój głęboki żal co do ciebie długo mi nie przejdzie.
- Naprawdę chcesz do tego wracać?- przerwał jedzenie Henderson. Schmidt rozejrzał się po nich nie wiedząc o co chodzi.
- A czy my w ogóle to zakończyliśmy?
- Sam jesteś sobie winien za to co się stało.
- Musi Pan naprawdę niszczyć ten dzień z samego rana?- spytał Pena inwetora.
- Niszczyć ten dzień? Jak dla mnie jest gówno warty jak każdy przedtem i każdy kolejny. Kiszę się i gniję w tej ruderze już trzeci tydzień! A zaraz kolejny! Pomyśleć ile to ja czasu zmarnowałem. Co ja mógłbym zrobić przez tyle czasu? Ile pieniędzy mógłbym zarobić? Ile rzeczy naprawić…?- spojrzał się po każdym z kolei.- Wegetuję tu jak roślina, jak sparaliżowany człowiek w śpiączce. Codziennie budzę się z myślą, że to dzień z góry stracony! A Pan mi mówi dlaczego niszczę ten dzień. Bo go nie ma. Was nie zżera ta monotonia? Czy Wy wszyscy w ogóle zapomnieliście po co tu jesteśmy?- no i udało mu się rozwalić ten radosny nastrój. Schmidt odłożył widelec i bez słowa podniósł się z krzesła i wyszedł z jadalni, a Logan za nim. Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
- Jest Pan z siebie zadowolony?- spytał go Sullivan.
- Ja nie jestem szczęśliwy, więc nikt nie będzie się cieszył na moich oczach. A już myślałem, że będę mu musiał powiedzieć, że jego matka…
- Panie Maslow.- przerwałem mu.- Mogę Pana prosić na stronę?- ten po prostu wstał mrucząc coś pod nosem i wyszedł. Zrobiłem to samo. Wyszliśmy na korytarz.
- Co Pana do mnie sprowadza?- spytał bezczelnie.
- Ja rozumiem, że może mieć Pan problemy związane z własną egzystencją oraz problemy miłosne, ale to nie znaczy, że musi Pan zatruwać życie innym domownikom tylko dlatego, że boli Pana szczęście innych. Może sobie Pan mówić co chce, ja nie podołam Pana zmienić, ale uprzedzam… jeśli Kendall dowie się co Pan robił z jego matką to obiecuję Panu, że jeszcze długo z tej wegetacji nie wyjdzie.
- Grozi mi Pan?- oparł się o ścianę.
- Na razie ostrzegam, a już mam pięć sposób jak spełnić to co powiedziałem, więc proszę trzymać język za zębami. Rozumiemy się?
- Zobaczę co da się z tym zrobić.
- Wie Pan co Panu powiem? Współczuję Panu i to tak strasznie mocno z całego serca Panu współczuję. Może mieć Pan wszystko. Piękny dom, firmę, mnóstwo pieniędzy. Myślałem, że to daje trochę szczęścia, ale patrząc na Pana…- spojrzałem na niego z politowaniem.- Ja już nie wiem co mam o Panu myśleć. Czy to ten o to przede mną jest prawdziwy czy to ten udawany, bo mam wrażenie, że ta cała złość Pana doszczętnie zjadła. I jest Pan już tylko jeden. To nie jest to już maska, Pan taki stał się naprawdę.- myślałem, że coś powie, ale milczał.- Niech Pan stanie przed lusterkiem i pomyśli czego tak naprawdę chce od życia. Co Pan może zyskać gdy się Pan zmieni i odnajdzie to prawdziwe ja na dobre i w nim zostanie, a co może stracić gdy zostanie takim jakim jest.- odwróciłem się na pięcie i zostawiłem go takiego w zadumaniu. Mam nadzieję, że weźmie sobie moje słowa do serca.
- Dzwoniłam do notariusza.- znalazła mnie Larra.- Ma napięty grafik i nie prędko będzie mógł przyjechać. Ale gdy tylko znajdzie wolny czas to zadzwoni, ale nie obiecywał, że będzie to szybko.
- A tak mniej więcej?
- Jutro bądź pojutrze.- odpowiedziała.- I co dziwne… zapytał ile testamentów mamy w posiadaniu, a ja mu, że kopię i takie tam.
- Kurcze. Gdybym nie zgubił tej kartki to szybciej byśmy się z tym obeszli.
- A może ja mogę w czymś Państwu pomóc?- odwróciłem się żeby sprawdzić do kogo należy ten piękny kobiecy głos. To była Dora Martinez. Najwyraźniej odzyskała już mowę…






* Przyszłam do Was z takim więc oto rozdziałem. Czy jest super czy nie to sami oceńcie. Czy cieszycie się, że wróciła wielka przyjaźń? Czy Maslow weźmie sobie do serca słowa Layne'a? CZY JA WAS NIE NUDZĘ?! Jeśli tak to wkrótce obudzę. Do piątku :*

piątek, 3 października 2014

Rozdział XXIX – Walizka Pana Schmidt’a

Robiłam dokładnie to co Chris. Kiedy Sullivan wszedł do szopy, biegiem ruszyliśmy do drugiej strony ogrodzenia. Mój przyjaciel szybko przeszedł przez bramę. Kiedy nadeszła moja kolej, poczułam się jak złodziej, ale miałam z tego tyle zabawy. A może czułam się bardziej jak uczeń chuligan, który ucieka na wagary. Kiedy byłam już na granicy, podał mi rękę i pomógł przedostać się na drugą stronę. Tak dawno nie oglądałam ogrodzenia od tej drugiej strony. Okrążyliśmy rezydencję i wkroczyliśmy do lasu. Nie umiem sobie nawet wyobrazić jaki był wielki. Trzymałam się blisko Layne’a, bo podobno już tu był i wie którędy iść… chyba.
Znajdowaliśmy się teraz w ogromnym buszu. To nie był zwykły las. Zupełnie mi się nie podobało tutaj. Miałam takie wrażenie, że zaraz zjedzą mnie robale. Nigdy nie żyłam w zgodzie z naturą. Jestem przyzwyczajona do życia w wielkim mieście. Odganiałam od siebie te przebrzydłe komary. Layne szedł z poważnym wyrazem twarzy. Coś było z nim nie tak. Może jednak nie wiedział którędy iść.
- Przyznaj. Zgubiliśmy się.
- Wcale nie.- zaprzeczył nie patrząc na mnie. Unikał kontaktu wzrokowego jak ognia. Czułam, że ma jakiś do mnie żal, ale nie wiedziałam za co.
- Wcześniej wchodziłeś od drugiej strony, a teraz możesz mieć problem…
- Nie, nie uważam tak jak ty.- burknął odgarniając liście drzew.
- Chris, powiedz o co ci w ogóle chodzi? Zachowujesz się dziwnie. To, że wstałeś lewą nogą i się nie wyspałeś, nie znaczy, że masz się teraz wyżywać na mnie.
- Ja się wyżywam?- uniósł się.
- Może tak ciszej. Nie chcemy żeby nas usłyszał.- zapadła cisza, której długo nie zdzierżyłam.- To powiesz mi o co ci chodzi?
- A może chcesz porozmawiać o tym po pracy, bo nie wiem czy wiesz, ale w tej chwili prowadzimy śledztwo, a ty mnie rozpraszasz. Ciągle zrzędzisz na owady i gadasz mi nad uchem, że się zgubiliśmy, a jesteśmy tu dopiero od dziesięciu minut. Więc radziłbym profesjonalnie do tego podejść i zająć się tym co najlepiej ci wychodzi.- odpowiedział sucho. A mnie zamurowało. Nie wiedziałam co o tym myśleć. Jednak to poskutkowało, bo się zamknęłam.

Christopher się jednak nie pomylił, ponieważ po jakimś czasie naszym oczom ukazała się stara leśniczówka. Uprzedził mnie jednak, że nie ma w niej czego szukać. Od Hendersona dowiedział się, że nie ma tam nic ciekawego. Był to zwykły kącik myśliwski Pana Schmidt'a. Jednak moja ciekawość ciągnęła mnie do tej dość sporej chatki. Podbiegłam do drzwi i nacisnęłam na klamkę. O dziwo, były otwarte. Chrisa też to zaskoczyło. Teraz to i on był ciekawy co jest w środku. Na palcach weszliśmy do środka. Podłoga z drewnianych paneli skrzypiała pod naszymi stopami jakby pod nimi znajdowała się pusta przestrzeń. Wszędzie było brudno. Na ścianie wisiały głowy martwych niedźwiedzi co mnie zniesmaczyło. Baaardzo ciekawe hobby. Co mnie zaintrygowało na stoliku leżał talerz z takiej samej zastawy, z której jemy codziennie posiłki. W dodatku okruszki oraz resztki wydawały się na dość świeże. Nagle usłyszałam dziwne szmery. Nie mogłam do końca zlokalizować skąd pochodzą, ponieważ były jakby takie… przytłumione.
- Chris? Słyszysz to samo co ja?- spytałam.
- Nie… A powinienem?
- A co Państwo tu robicie?- z drugiego pomieszczenia wyjrzał do nas Henderson.
- A ty? Pan?- szybko się poprawiłam. Po tym co zaszło między nami, a raczej co mogło zajść, nie chciałam mieć z nim już nic do czynienia. Być może jego obecność tu jest spowodowana tym, że szukał tego majątku, o którym mi Layne opowiadał.
- Co tu się dzieje?- w wejściu do chatki stanął Sullivan.
- A Pan co tu robi?- wybałuszył oczy mój pomocnik.
- Zauważyłem w oknie od szopy Państwa jak przez ogrodzenie przechodzicie, więc poszedłem Państwa śladem. Przepraszam za szpiegowanie, ale byłem ciekawy co detektywi mogli robić poza terenem rezydencji skoro sami innych przed tym przestrzegają…
- Was wszystkich tu nie powinno być.- powiedział Henderson.- To jest moja sprawa i sam muszę to zrobić. Ktoś tu był. Jak chciałem włożyć klucz, to drzwi były już otwarte.
- To musiał być Brown.- pomyślałam na głos.
- A skąd Pan ma klucz?- zdziwił się ogrodnik. Brunet mu nie odpowiedział. Zwrócił się raczej do mnie.
- Być może pomógł sobie tym łomem, bo chyba go zapomniał.- Logan wziął do ręki łom, który przyniósł z pomieszczenia, w którym wcześniej przebywał.- Skąd go miał?
- O rany…- skrzywił się Sullivan.- To jest mój łom. Dałem go Terencowi. Nie chciał mi powiedzieć do czego są mu potrzebne te narzędzia, ale dałem mu je, ponieważ też chciałem być pomocny tak jak on dla mnie kilka razy. Ale on przecież nic złego by nie zrobił.- dodał.
- Co Pan jeszcze mu dał?- spytał Layne.
- Prócz łomu to śrubokręt i łopatę.- odpowiedział.
- Łopatę?- powtórzył Logan wybiegając z leśniczówki.- Trzeba go szybko znaleźć!
Próbowaliśmy nadgonić jakoś Hendersona, ale biegał bardzo szybko. Miałam na sobie zwyczajne wygodne obuwie, więc nie było mi ciężko. Ostatni za nami biegł Sullivan. Potem zwolnił, chyba się zmęczył.
- Tam go widzę!- zasygnalizował Chris wskazując palcem na polanę.
- Aha!- wrzasnął Logan przyłapując starego mężczyznę na gorącym uczynku. Kiedy nas wszystkich zobaczył, zbladł na twarzy. Spojrzał pytająco na Sullivana, ale ten tylko wzruszył ramionami. Lokaj puścił łopatę, która po sekundzie padła na ziemię. Wykopał już spory dół, a w nim chyba coś było…
- To wcale nie tak.- zaczął się tłumaczyć.
- Jak nie tak? A jak wytłumaczysz to co widzę, ha?! Chciałeś zakopać kotleta z wczorajszej kolacji i przypadkiem natrafiłeś na to?- wściekły Henderson wyjął z dołka czarną walizkę. Otrzepał ją z ziemi, a następnie rękę wytarł o jeansowe spodnie.
- Przepraszam, ale nie miałem innego wyjścia. Mam kłopoty finansowe, zadłużenia. Dotknęła mnie zła passa. Wiecie Państwo, że obstawiam w wyścigach konnych. Zawsze dobrze mi się wiodło, ale teraz… aż żal mówić.- kiedy tak się tłumaczył, zauważyłam kąta okiem jak Logan potajemnie odkleja jakąś kartkę od walizki i wkłada ją do kieszeni.- Nie miałem od kogo pożyczyć.
- Nie mógł Pan poprosić Pana Kendalla o pożyczkę?- zadał mu pytanie Chris.
- Nawet bym nie umiał. To tak głupio brać od szefa pieniądze. W dodatku Pan Schmidt ma teraz swoje problemy. A kiedy przypadkiem podsłuchałem Pana i Pana Hendersona to znalazłem nadzieję. Wkradłem się podczas śniadania do jego sypialni i przestudiowałem mapę. Potem poprosiłem Kaydena o pomoc. Nie chciałem zabierać wszystkiego. Tylko tyle ile było mi potrzebne…
- Czyli ile?- spytałam.
- Pięć tysięcy dolarów.- odpowiedział ze spuszczoną głową.
- Wie Pan co?- podszedł do niego bliżej Logan.- Trzeba było pogadać o tym ze mną to bym Panu dał te pieniądze.
- Serio?- zdziwił się wyraźnie.
- Gdyby Pan Schmidt żył z pewnością by tak postąpił. Tylko jest jeden problem. Walizka jest zamknięta, wiec mogę to zrobić dopiero gdy ją otworzę. A na razie lepiej będzie jak wszyscy wrócimy do rezydencji przed śniadaniem zanim ktoś się spostrzeże, że nas nie ma.

Wszyscy przyznaliśmy mu rację. Brown wziął się za zasypywanie z powrotem dołka. Wkrótce wróciliśmy do ogrodu niepostrzeżeni. Kamerdyner odniósł narzędzia do szopy. Sullivan chciał już się wziąć za usuwanie trawy ze ścieżek, ale najpierw Layne go zawołał. Nasza piątka stanęła w kółku.
- Mam rozumieć, że zapominamy o tym co widzieliśmy?- spytał ogrodnik.
- Tak. Obiecajmy sobie, że to do czego doszło zostanie tylko w tym kręgu. Nikt więcej nie powinien się o tym dowiedzieć. I kończymy ze spacerami do lasu póki sprawa się nie rozwiążę. Panie Henderson, Pana to szczególnie się tyczy.- powiedział Chris.
- Ja już swoją misję wypełniłem.- klepnął walizkę.
- To mogą się Państwo już rozejść.- po tych słowach ogrodnik zabrał się za pracę, a Terence wrócił do domu żeby zdążyć pomóc Martinez w jadalni.
- Niech Państwo pójdą ze mną.- poprosił nas brunet. Szedł z tą zdobyczą tak jakby tam była co najmniej bomba i szykował się na atak terrorystyczny. Weszliśmy po schodach na trzecie piętro do jego sypialni. Zamknął za nami drzwi, a następnie położył walizkę na biurku.
- To po co nas Pan tu sprowadził?- spytałam.
- Kiedy będę otwierał ją, przydaliby się świadkowie, którzy potwierdzą, że nie zabrałem stąd niczego co do mnie nie należy.- byłam pod wielkim wrażeniem tak uczciwego człowieka. Wyjął z kieszeni kartkę, którą wcześniej odkleił.
- Co to jest?- skinął głową Layne w stronę tego co trzymał w ręce.
- Wskazówka jak otworzyć walizkę. Ahh… same znalezienie to nie była już wystarczająca zagadka?- rozwinął papier.- Moje ostatnie słowa otwierają walizkę.- przeczytał.- Wow, naprawdę wiele mi to mówi.- zironizował.
- Słowa? Przecież potrzebne są cyfry.- pomyślałam na głos.
- Pan był przy jego śmierci.- zaczął Layne.
- Tak, ale to się nie zgadza.- przerwałam mu.- Najpierw przecież zakopał walizkę, a potem umarł. Kiedy dostał zawału nie powiedział przykładowo 1257…- podniosłam się. Tak mi się lepiej myślało. Zaczęłam chodzić w kółko.- Zacznijmy od początku. Potrzebujemy czterech cyfr. Raczej nikomu tego nie powiedział innemu skoro powierzył tą sprawę Panu, ale nie ma Pan przecież pojęcia o co chodzi. Co on sobie myślał gdy pisał tę wskazówkę?
- Że musiał pewnie wcześniej gdzieś zapisać ten kod.- odrzekł Layne.- I był pewny, że Pan jest taki mądry i na pewno odnajdzie rozwiązanie.
- Zajęłoby mi to z pewnością sporo czasu, dlatego proszę o pomoc.- odpowiedział.- Przecież nie podważę walizki łomem. Widzę przecież, że to była jego służbowa walizka. To pamiątka...
- Zatem te ostatnie słowa…- kontynuowałam.- Nie muszą być dosłownie ostatnimi słowami. To musi być miejsce gdzie zapisał ten kod i wiedział, że to będzie to akurat ostatnie miejsce. Ostatnie słowa jakie mógłby zapisać.
- No przecież!- ożywił się Chris.- Chodzi o testament. Ostatnie słowa, ostatnia wola i prośby… A jeśli chodzi o cyfry to musi być to kod seryjny testamentu. Być może cztery ostatnie cyfry to właśnie kod do walizki.
- No tak!- przyznałam mu rację.- A w telefonie masz zdjęcie testamentu.
- Z tego co pamiętam to nie mam numeru dokumentu, ponieważ mi się uciął gdy robiłem zdjęcie, nie zmieścił się. Chciałem zrobić drugie, ale padła mi komórka. Dlatego numer zapisałem oddzielnie na kartce. Wiedziałem, że kiedyś może mi się to przydać.- uśmiechnął się.
- Czyli wkradli się Państwo do tego gabinetu?- podsumował nas Henderson.
- A czy to teraz ważne?- spytałam.- I ani słowa Panu Kendallowi.- zagroziłam mu palcem, a on natychmiast przytaknął.







* Jeszcze jeden rozdział i będzie 30 :) Ale jeszcze 10 i koniecNie chce mi się nic pisać. Ostatni omam takiego lenia, że hej. Wybaczcie za to. Zachęcam do komentowania, a jeśli ktoś czyta naszego bloga z Betty to znajdzie tam kolejny rozdział --> ninasimons.blogspot.com

No i do piątku oczywiście :)